literatura dziecięca
opowieść o wojnie
reportaż
Poczytaj mi, mamo, o Syrii, czyli co mówią o uchodźcach książki dla dzieci
My, dorośli, lubimy stawiać przed literaturą dla dzieci rozmaite zadania, najczęściej takie, z którymi sami sobie nie radzimy. Na przykład: objaśnij, droga literaturo, świat. Na przykład: taki świat, w którym syryjskie czy ukraińskie dzieci muszą uciekać z domów, bo dorośli przynieśli do nich wojnę. Gryzipiór przeczytał ostatnio pięć książek dla siedmiolatków, które miały spełnić to zadanie, i... sam nie wie, co myśleć. Wcale nie wyklucza, że takie powieści kształcą niekiedy lepsze dzieci i lepszych dorosłych. Ale czy są dobrą literaturą?
Książki, o których Gryzipiór chciałby Wam opowiedzieć, wydano w 2016 roku, w ogniu polskiej i europejskiej debaty o uchodźcach. Trochę – jak się wydaje – z potrzeby odcięcia się od medialnej wrzawy i pokazania, jak jest „naprawdę”. Trochę z chęci nauczenia najmłodszych empatii wobec obcego, który może już za chwilę będzie chodził do ich szkoły i bawił się na ich podwórku. Trochę zaś z potrzeby spojrzenia na dramat uchodźców oczami dzieci. Cztery z tych książek ukazały się w Wydawnictwie Literatura w serii „Wojny dorosłych – historie dzieci”, której nazwa zdradza już kryjący się za nimi zamiar. Chodzi o to, by opowiedzieć o wojnie takiej, jakiej doświadczają dzieci.
![]() |
[*] |
Wiecie, co najbardziej zaskoczyło Gryzipióra w tych książkach? Forma. To są sfabularyzowane reportaże. „Wzruszająca literatura faktu”, jak można przeczytać w opisie serii na stronie wydawnictwa. To oznacza minimum artystycznej ekspresji oraz – przynajmniej w teorii – maksimum prawdy. „Hebanowe serce” Renaty Piątkowskiej dzień po dniu relacjonuje przeprawę przez morze w upale i głodzie, w maleńkiej łódce porzuconej nocą przez sternika. „Teraz tu jest nasz dom” Barbary Gawryluk opisuje ewakuację polsko-ukraińskiej rodziny z Doniecka, której pomocy udzieliła fundacja Mimo wszystko. Wspomniany wcześniej „Chłopiec z Lampedusy” przedstawia historię osieroconego uchodźcy z Afryki, który ukrywa się na tytułowej wyspie. Zwięzłe fabuły, prosty język. Żadnych ozdobników, narracyjnych wolt i manipulacji, które mogłyby budzić wątpliwości, czy na pewno mówimy prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Dobitne opowieści o konkretnych miejscach i konkretnych ludziach, prawie zawsze opatrzone zapewnieniem, że to, co w nich opisano, dzieje się naprawdę.
![]() |
[*] |
I na tym właśnie polega problem. Te książki czyta się za łatwo. Za szybko. A po kolejnym szczęśliwym zakończeniu odkłada się je z uśmiechem na twarzy i sumieniem pogrążonym we śnie. Choć często są to rzeczywiście poruszające opowieści o ludziach przemierzających pół świata w poszukiwaniu nowego domu. Podobnie jak w prawdziwym świecie, łódki z uchodźcami czasem toną, a mieszkanie w Doniecku może spłonąć wraz z ukochanym rowerkiem. Przewoźnicy najpierw każą sobie surowo płacić za nowe życie, a potem zostawiają na pastwę sztormu czy pustyni. Wyrwane z domów dzieci zbyt wcześnie poznają świat granic i zasieków z drutu kolczastego, świat, którym rządzą pieniądze i panowie z karabinami. Czasem rodzina zostaje rozbita, bo na przykład dziadkowie czują się Rosjanami, tato Polakiem, a mama i dzieci – Ukraińcami. W „Kocie Karima i obrazkach” Liliany Bardijewskiej udało się nawet stworzyć przejmującą relację z chaotycznej, a chwilami wycieńczająco monotonnej ucieczki z Syrii do Europy. To bodaj jedyna z omawianych tu powieści, w której zachowały się ślady poszukiwań najwłaściwszego języka do opowiedzenia o takich doświadczeniach. Gryzipióra ujęły zwłaszcza fragmenty przypominające nieco „Pamiętnik z powstania warszawskiego”, którym niepokojący rytm nadają potrójne powtórzenia:
Idą prosto w ciemność. Kroki, kroki, kroki. Odprowadza ich dym i woń spalenizny. Mama trzyma za rękę Karima. Karim trzyma Bissa. Babcia trzyma walizkę.
Dnieje. Idą. Buty za butami, buty za butami, bury za butami. Torby, plecaki, toboły. Tylko najcenniejsze rzeczy. Mama ściska rulonik banknotów, Karim ściska Bissa, babcia ściska walizkę. Nareszcie postój. Odpoczywają nogi i buty [Kot Karima i obrazki, s. 19].
Wojna, strata, niesprawiedliwość losu – może to nie dziwne, że z tymi wątkami nasi autorzy radzą sobie najlepiej. Problemy zaczynają się – a jakże – kiedy ich bohaterowie z dalekich stron docierają do Polski lub spotykają polskie rodziny, a do opowieści zakrada się chyłkiem moralizatorski duch, żeby nie powiedzieć: upiór. I można odnieść wrażenie, że nie opowiada się już, jak jest czy jak może być, tylko mówi się, jak być powinno. Rodzina z Doniecka, w której jedynie ojciec mówi po polsku, trafia pod opiekę fundacji, szybciutko uczy się języka i otrzymuje trzypokojowe mieszkanie pełne zabawek. Parę miesięcy – i rodzice mają pracę, a dzieci płynnie recytują Brzechwę. Na Lampedusie wszyscy chcą się opiekować osieroconym chłopcem z Erytrei – poczynając od przebywających tam na emigracji Polek, a kończąc na zrzędliwej signorze Ragusie – i to zanim jego historię nagłośnią media. Uprzedzenia w tych książkach pojawiają się gdzieś w tle i raczej mimochodem. Romanowi i Mikołajowi, dzieciom z Ukrainy, trochę dokuczają koledzy z polskiej szkoły, ale wystarczy raz się im postawić, żeby przestali. Naturalnie, ich docinki potępiają nauczyciele i reszta klasy, bo nawet jak Polacy bywają podli dla imigrantów, to przecież nie wszyscy.
![]() |
[*] |
W rezultacie te książki nie mówią dzieciom najważniejszego, to znaczy: jak pokonać nieufność i przyswoić obcego bez zacierania różnic. A przecież nawet pełni dobrej woli dorośli są czasami bezradni wobec innej kultury i muszą dopiero przełamać własne schematy myślowe, by nawiązać porozumienie. No i nie sztuką jest okazać szacunek komuś, z kim łączą nas wartości, styl życia czy poziom wykształcenia i kto sam próbuje się z nami dogadać, niechby nawet mówił łamaną polszczyzną. Takich zgodnie z tym, co opisano w tych książkach, najczęściej akceptujemy. A resztę?
![]() |
[*] |
Nominowany przez Polską Sekcję IBBY do nagrody Książka Roku 2016 „Kot Karima i obrazki” to jednak raczej wyjątek niż reguła. Gdyby Gryzipiór miał określić resztę tego towarzystwa jednym słowem, napisałby: „naiwne”. Te opowieści nie problematyzują obcości, nie pokazują, jak trudne, ale też konieczne w budowaniu własnej tożsamości są spotkania z kimś, kto się od nas różni. Opowiadają za to o drodze z wojennej zawieruchy do bezpiecznej polskiej przystani, jakiej nie ma i chyba w najbliższym czasie nie będzie na żadnych mapach.
![]() |
[*] |
Na tle poprzednich książek „Wędrówka...” jest wyjątkowa również dlatego, że opowiedziana w niej historia nie kończy się szczęśliwie. Dzielna mała Nabu dociera do plaży, gdzie połowa obcych ludzi wskazuje morze, a połowa – majaczące w oddali domy. I koniec. Teraz ty, czytelniku, podejmij decyzję, czy przyjmiesz ją pod swój dach, czy jednak każesz jej wrócić do wody. Niby proste, a trafia w samo serce, no i zmusza czytelnika do refleksji, zamiast usypiać jego sumienie pocztówkami z nieistniejącego świata.
Sześciu funkcjonariuszy stanęło na wprost dziewczynki.
Połowa uśmiechała się do niej, połowa rzucała dziewczynce złowrogie spojrzenia.
Połowa tłumu wskazywała domy, połowa morze.
A raczej nie wskazywała, tylko wskazuje. Teraz.
Bo to jest właśnie ta chwila
[Wędrówka Nabu, s. 54].
Odpowiednie wypośrodkowanie baśniowości i przekazu to trudna sztuka. Z jednej strony przypomina mi się coś co Pratchett wraz z Ianem Stewartem i Jackiem Cohenem określili jako "lies to children", czyli pewne uproszczenia związane z pokazywaniem świata i rządzącym nim praw. Z drugiej zaś strony wywiad Adama Pluszki z Anną Węgleńską poświęcony m.in. twórczości Astrid Lindgren, w którym to pada stwierdzenie, że dorośli zbyt często nie doceniają dzieci i ich umiejętności radzenia sobie z trudnymi tematami, np. śmiercią w opowieściach. A poza tym to dziękuję za wpis, przyda się przy zakupach.
OdpowiedzUsuńDzięki za ten tekst. :)
OdpowiedzUsuń